25 sierpnia 2015

Rach ciachowy cykl filmowy "Asfaltowa dżungla" (1950)

  
Plakat filmu "Asfaltowa dżungla" 
źródło: http://www.whateverpod.com/home/tag/orson-welles
 
 Po wielu burzliwych, przesyconych niemocą twórczą miesiącach wracam z cyklem filmowym. Na szczęście (i nieszczęście) w tym czasie zdążyłam obejrzeć tyle filmów, że starczyłoby co najmniej na kilkanaście recenzji. Będę musiała sobie niektóre odświeżyć, ale wiem, że znalazłam kilka perełek, którymi chciałabym się z Wami podzielić. Dziś idę nieco na łatwiznę i wracam do filmu, który obejrzałam kilka dni temu.
      Na mojej liście "do obejrzenia" jest wiele pozycji, których się nieco obawiam i odkładam spotkanie z nimi do momentu aż nie będzie innego wyjścia. W tej grupie są filmy wybierane według obsady, co często kończy się "nieudanymi spotkaniami" z moimi idolami. Reguła zazwyczaj się potwierdza kiedy pochodzą one z okresu pierwszych kroków aktora. Takim filmem była "Asfaltowa dżungla" z 1950 roku. Zobaczymy tutaj nie kogo innego jak młodziuteńką Marilyn Monroe i jeden z jej debiutów aktorskich. Co prawda wcześniej wystąpiła w kilku innych filmach, ale bardziej w charakterze statystki typu ładna dziewczyna, która wchodzi do baru. Dlaczego wcześniej wspomniałam o "nieudanym spotkaniu"? Film obejrzałam chcąc zobaczyć nieskażoną (jeszcze) światem Hollywood Marilyn, ale jej rola ograniczona została do 2-3 krótkich dialogów. No cóż, nie każdy debiutuje z wielką pompą. Nie zmienia to jednak faktu, że panna Norma Jeane (prawnie zmieniła nazwisko w 1956 roku) wyglądała pięknie - ciężko ocenić tak krótką grę aktorską, ale wydała mi się ona niezwykle urocza. Główna atrakcja szybko minęła, a co z samym filmem? Tym razem zaskoczenie!

 źródło: http://41.media.tumblr.com/tumblr_mbl6nt6UrM1r2t5pso1_500.jpg
      Jest to sztandarowy przykład kina noir. Osobiście nie jestem wielką fanką tego gatunku. Gangsterzy, zbrodnie i smutne zakończenia - można je przejrzeć od razu. Nie mniej jednak lubię tę estetykę obrazu: silne operowanie cieniami i kontrasty, chwilami wręcz czarno białe, komiksowe klimaty. Przenosimy się w nim do niewymienionego miasta na Środkowym Zachodzie Stanów, mrocznej metropolii, którą poznajemy jako dom dla korupcji, przestępców i przekrętów. W klubie, barze, na wyścigach konnych - każda działalność ma drugie dno. Nawet przedstawiciele policji działają na dwa fronty.
Jako głównych bohaterów poznajemy grupę zawodowców z półświadka. Cel jest jasny - zrobić wielki skok na jubilera, sprzedać towar, podzielić pieniądze i wyjechać zaczynając nowe życie. Plan wydaje się być idealny, dopracowany w każdym szczególe. Każdy członek ekipy pełni swoją funkcję. Kłopoty zaczynają się kiedy jeden z elementów domina upada i wywołuje lawinę nieoczekiwanych wydarzeń. Wszystko się zgadza. Mamy zbrodnię prawie idealną, galerię barwnych rabusiów, zdradę wywołaną chciwością oraz jej następstwa.
Pomimo znanego powiedzenia, że "zbrodnia nie popłaca" widz z każdą minutą przywiązuje się do złodziejaszków i zaczyna im kibicować. Poznajemy ich marzenia, plany które ziszczą się po wykonaniu "ostatniej brudnej roboty". Pomimo nieuchronnego zwycięstwa sprawiedliwości i moralności czekamy w napięciu, do ostatnich minut filmu na ostateczne  rozwiązanie.
      Tak jak wcześniej napisałam filmy typu noir są dla mnie zazwyczaj przewidywalne jednak tym razem dałam się porwać fabule. Z ciekawością i lekką nutą napięcia towarzyszyłam bohaterom w pozornej drodze do szczęścia. Każdy z nich chciał wyrwać się z samotności i szarości życia codziennego jednak zły los był nieubłagany i przeciął ich drogę na skróty.

źróło:http://www.filmnoirblonde.com/

Drugoplanową rolę kobiecą grała Jean Hagen znana min. z filmu 
"Deszczowa piosenka".
Od lewej: Louis Calhern, Sterling Hayden, Jean Hagen, Sam Jaffe 
 
źródło:http://www.doctormacro.com/movie%20star%20pages/Hayden,%20Sterling-Annex.htm

29 czerwca 2015

Rach ciachowy cykl filmowy "U kresu drogi" (1939)

    
Kadr z filmu, Mieczysława Ćwiklińska, Irena Malkiewicz
źródło: http://www.iluzjon.fn.org.pl/filmy/info/1929/u-kresu-drogi.html?rep=4383



      Wakacje rozpoczęły się na dobre, a co za tym idzie czasu wolnego mamy aż zanadto! Wreszcie bez wyrzutów sumienia można go poświęcić na oglądanie starych filmów. Ja swoją listę "do obejrzenia" odłożyłam chwilowo na bok. Powróciłam do obserwowania repertuaru ukochanego kina Iluzjon. Obecnie to właśnie ono wprowadza mnie w świat starego, nieznanego filmu.
      Jakiś czas temu, z pewnym sentymentem wybrałam się tam na "ABC miłości" w wersji zrekonstruowanej (starą recenzję znajdziecie: tutaj). Seans wydawał mi się o tyle ciekawszy, że wzbogacony został o wykład na temat polskiego kina przedwojennego.Wtedy też ze strony słuchaczy padło pytanie o inne, zrekonstruowane filmy, które będą niebawem wyświetlane. Miły Pan wykładowca polecił obejrzenie "U kresu drogi".
"Jeśli uważacie, że polskie kino przedwojenne jest głupie, infantylne to zobaczcie koniecznie ten film!"
Przyznaję, że i ja należę do tej grupy, która co prawda lubi obejrzeć stary, polski film, ale podchodzę do tego z dystansem. Oglądam go bardziej z ciekawości, dla obserwacji języka, kultury, kostiumów, dawnej gry aktorskiej. Nigdy nie nastawiałam się na ogromne przeżycia towarzyszące prawdziwym arcydziełom. Jeśli uznam taki film za dobry to należy wiedzieć, że oceniam go jako "przedwojenny film polski" i w takiej szufladce go zamykam.Wystarczy porównać nasze kino przedwojenne z amerykańskim. Różnica jest kolosalna. Wpływ na to miał oczywiście ogrom czynników jak chociażby tempo rozwoju kinematografii i przede wszystkim ograniczone finanse. Jednak w przypadku tytułowego filmu nastąpiło niejako zaskoczenie i to pozytywne!(koniec pogadanki wstępnej)
"U kresu drogi" nie dorównuje filmowym braciom zza oceanu (to byłoby niemożliwe), ale poziomem jest do nich bardzo zbliżony. Faktycznie, jak było obiecywane - nie jest on infantylny, chociaż miał na to szanse. Pomimo, że jest to dramat obyczajowy wplecione zostały sceny humorystyczne, które na szczęście nie raziły swoim przerysowaniem. Przyznam się szczerze, że akcja filmu kompletnie mnie wciągnęła, (szczególnie pierwsza połowa, która wywołała u mnie momenty strachu) i do końca, z zainteresowaniem czekałam na dalszy rozwój wydarzeń.
      Spotykamy się tutaj z człowiekiem, który żyje swoją pracą i ideą dla której jest gotów wiele poświęcić. Traci trzeźwe spojrzenie na świat, co sprawia, że jego życie radykalnie się zmienia. Obserwujemy momenty jego upadków jak i triumfów oraz życiowych tragedii. Więcej zdradzać nie chcę, bo czasami im mniej tym lepiej. :)
W główną rolę wcielił się Kazimierz Junosza-Stępowski, znany z takich ról jak Doktor Wilczur w filmie "Znachor"(1937). U jego boku stanęły: Irena Malkiewicz oraz niezwykle wtedy popularna i znana ze swojej urody Tamara Wiszniewska. Komediowe wstawki z niepodrabialnym wdziękiem odgrywała Mieczysława Ćwiklińska.
      "U kresu drogi" jest na pewno dobrą alternatywą dla osób, które znają polskie kino przedwojenne tylko z komedii. Stanowi idealny przykład bardziej ambitnego filmu, który może się spodobać tym zdystansowanym. Osobiście chętnie obejrzałabym go drugi raz. Niestety w internecie jest on dostępny tylko w "pociętej" wersji. Mam nadzieję, że niedługo się to zmieni.
      

22 kwietnia 2015

Książka tygodnia - "Od palanta do belcanta"

      Biłam się okropnie z myślami, próbowałam się zmusić, ale nie dało rady! Chyba jeszcze nie odpoczęłam psychicznie od tematu mojej pracy licencjackiej, dlatego post na ten temat ukaże się w "niedalekiej przyszłości", a nie tak jak zapowiadałam na facebooku. Pomimo tego, że temat dyplomu jest bezpośrednio związany z tym co mnie pasjonuje czuję niechęć kiedy próbuję usiąść do pisania na jego temat (próbowałam kilka razy). Zbyt dużo wyczerpującej pracy i stresu wiązało się z procesem twórczym. Myślę, że muszę po prostu nabrać dystansu, a notka sama się napisze.
     Tymczasem korzystając z przyspieszonych wakacji wzięłam się porządnie za książki, które leżały i czekały na mnie od miesięcy. Jako pierwszego z kurzu otrzepałam "Od palanta do belcanta". Jest to autobiografia nie kogo innego jak Mieczysława Fogga! Nie wspominałam jeszcze o tym na blogu, ale od kilku lat jestem ogromną fanką twórczości tego artysty. Zupełnie mnie nie dziwi, że przez ponad 60 lat nieprzerwanej aktywności był on kochany przez polską publiczność. Ja, jako to młodsze pokolenie poznałam go już po śmierci, jako kultowego "pieśniarza Warszawy". Czuję ogromny sentyment do jego osoby, dlatego byłam bardzo ciekawa jak napisał on sam o sobie.
      Książka po raz pierwszy została wydana w 1971r., później dodrukowano wersję z aktualizacją w 1976 i na tym właśnie roku kończą się Foggowe wspomnienia. W moje ręce dostał się przedruk z 2009 roku, w ładnej, twardej oprawie, upolowany w internecie za marne grosze.

źródło: http://www.ksiazkinet.pl/biografie/320-od-palanta-do-belcanta-mieczyslaw-fogg.html

      Książka nie jest gruba, jednak przyznaję się bez bicia, że miałam cięższe momenty, gdzie przytłaczały mnie nieznane nazwiska, nazwy miejsc. Pomimo mojej ogromnej sympatii dla bohatera wpisu znałam dość mało faktów z jego życia. Fogg w bardzo szczegółowy sposób opisuje swoje życie estradowe od samego początku, czyli lat 20'. Zaczyna się od pierwszych kroczków jak lekcje śpiewu, przesłuchaniach w teatrach (często z miernym skutkiem) oraz rozpoczęciu współpracy z pierwszym chórem. Prowadzi nas przez 40 lat swojej kariery opisując gęsto reakcje publiczności nie tylko polskiej. Nie każdy wie, że przez ten czas śpiewał on w dwudziestu pięciu krajach Europy oraz w Brazylii, Izraelu na Cejlonie, w ośrodkach polonijnych Nowej Zelandii, Australii i wielokrotnie w USA i Kanadzie. Każda z tych podróży wiąże się z jakąś przygodą, zabawną, bądź wzruszającą (zwłaszcza w okresie powojennym) historią. Szczególnie zadziwiająca ( w obecnych czasach) wydała mi się anegdota o pamiątce jaką przywiózł Fogg z podróży do USA. Był to mały aligator! W tamtych czasach (a były to jakieś lata 30') przewóz takich zwierząt nie stanowił problemu. Podobno zwierzę całkiem dobrze się chowało w rodzinie Foggów, jednak gdy urosło zostało oddane do ZOO. Niesamowicie wciągającym fragmentem były czasy II wojny światowej. Mieczysław był wtedy już znany i rozpoznawalny. Jako pierwszy artysta estradowy wystąpił w Telewizji Polskiej, 5 października 1938 roku oraz 26 sierpnia 1939 roku podczas próbnej transmisji nadawanej z wieżowca Prudential w Warszawie. Podczas wojny poświęcił się...śpiewaniu. Towarzyszył chorym w szpitalach, żołnierzom na froncie, cywilom w kawiarniach wspomagając ich piosenkami pełnymi nadzieji. Opisuje wiele historii, które potwierdzają jak bardzo było to wtedy potrzebne. Po wojnie wraca wspomnieniami do kolejnych tras koncertowych w Polsce oraz za granicą. Rozpoczyna się okres wielu festiwali, nagród. Często wspomina też o uczestnikach powstania, których spotyka rozsianych na całym świecie.
      Mieczysław Fogg był prawdziwym dżentelmenem, dlatego autobiografia jego pióra jest dość zachowawcza. Tak jak napisałam na początku, Fogg trzyma się kurczowo swojego życia artystycznego, z małym odstępstwem na jego osobiste przemyślenia, bądź przeżycia wojenne, czy przygody z trasy koncertowej. Nie przeczytamy tutaj o jego żonie ani dzieciach. Nie ujawnia on pikantnych szczegółów swojego życia osobistego, co w dzisiejszych czasach jest rzeczą obowiązkową. Dla tych, którzy nie znają Fogga (są tacy?!), ta autobiografia może być ciężka do strawienia. Dla mnie było to cudowne spotkanie z moich idolem, który pokazał 40 lat swojego życia oprawione w piękną polszczyznę!

19 marca 2015

Się dzieje!

Dziś krótko i na temat! Chciałam się podzielić kilkoma świeżymi, bądź zbliżającymi się publikacjami oraz wydarzeniami Warszawskimi. Książki można kupić już przez internet jednak poczekam, aż pojawią się w księgarniach, żebym mogła ocenić czy są warte zakupu. Jeśli trafią na moją półkę, na pewno podzielę się wrażeniami. Tak, więc zaczynamy!

Książki:

1. " To nie są moje wielbłądy" Aleksandra Boćkowska
       


"Z jednej strony byli projektanci, którzy chcieli ubierać Polaków jak paryżan. Z drugiej było państwo, które chciało ubierać Polaków zupełnie inaczej. A gdzieś pomiędzy ci Polacy, którzy musieli się jakoś ubrać.

Po latach opowiadają o rozkloszowanych spódnicach z siatek na muchy, kurtkach z demobilu zdobywanych „na ciuchach”, białych botkach kupowanych u szewca, ortalionach, nonironach, dżinsach, tetrach i kożuchach, jakby mieli je właśnie na sobie. Opisują kształt guzików przy mankietach, krój kołnierza, deseń podszewki, każdy szczegół. Bo aby te ubrania zdobyć, przemierzyli dziesiątki kilometrów, wystali długie godziny w kolejkach, wyczekiwali w nieskończoność u krawcowych.

Ale to nie jest to sentymentalna opowieść o minionych czasach. To raczej próba zrozumienia, dlaczego w PRL moda miała tak wielkie znaczenie: dla państwa, które traktowało ją propagandowo, i dla ludzi, którzy po wojnie chcieli za pomocą ubrań zachować coś z lepszej przeszłości albo wyróżnić się z szarego tłumu.

A co z tym wszystkim mają wspólnego wielbłądy? Bardzo dużo, bo wszyscy się o nie kłócą."

Zapowiada się ciekawie. Mam cichą nadzieję, że tekst będzie przeważał nad zdjęciami. Coraz częściej zauważam przykrą tendencję do "zapychania" książek niepotrzebnymi obrazkami robiąc z nich niemalże albumy. Zobaczymy...

Źródło: www.empik.com

Najbliższe spotkanie z autorką 25.03, godz.17:00, Zachęta, Warszawa.

2. "Antoine Cierplikowski. Król fryzjerów, fryzjer królów" Marta Orzeszyna




Biografia człowieka, który odmienił rewolucjonizował kobiece fryzury na całym świecie. Jako pierwszy odważył się na zerwanie z secesją i wprowadzenie krótkich fryzur w stylu chłopczycy. 

"Cierplikowski konsekwentnie budował swoje imperium. Salony przyjaciela gwiazd i koronowanych głów można było spotkać we wszystkich modnych miejscach ówczesnego świata.Pisano o nim, że stworzył współczesną kobietę. Trudno o drugiego Polaka, który zrobił tak oszałamiającą karierę.Mistrz elegancji, prowokator i oryginał, który sypiał w kryształowej trumnie.
Przegrał tylko raz, gdy zdecydował się żyć w swej prawdziwej ojczyźnie. Jego sztuka okazała się zbyt trudna dla przaśnego PRL-u. Za swój wielki talent, który pozwolił mu stanąć na szczycie świata, zapłacił wysoką cenę. Zmarł zapomniany. Przepadło jego imperium.
W Polsce mało kto o nim pamiętał. Aż do dziś…"

Przyznam, że nie mogę się doczekać, aż przejrzę tę książkę. Dość niedawno poznałam nazwisko bohatera biografii i jestem zdziwiona, że tak długo mogłam żyć w takiej niewiedzy! Prawdziwy artysta :)

Źródło: www.znak.com.pl/

3. "Damy PRL-u" Emilia Padoł



Do tego typu publikacji podchodzę z odpowiednim dystansem. Wydaje mi się, że jest to już kolejna z wielu, tego typu książek. Nie przeglądałam jej jeszcze, na żywo, więc nie chcę wydawać osądów. Nasuwa mi się tylko pytanie jak w 352 stronach można zawrzeć biografie 12 osób? W opisie występują nazwiska: Kalina Jędrusik, Beata Tyszkiewicz, Barbara Brylska, Nina Andrycz, Pola Raksa, Anna Dymna, Elżbieta Czyżewska, Małgorzata Braunek, Teresa Tuszyńska, Barbara Kwiatkowska-Lass, Ewa Krzyżewska i Grażyna Szapołowska). Warto się zainteresować, ale czy kupić to się dopiero okaże.

Źródło: http://www.proszynski.pl

4. "Aleksander Żabczyński - jak drogie są wspomnienia" Ryszard Wolański



Biografia jednego z moich ulubionych aktorów przedwojennych. Wstyd, że jeszcze jej nie zamówiłam! (zaraz to naprawię). Recenzja na pewno pojawi się niebawem na blogu.

Dla ciekawych:

"Aleksander Żabczyński (1900–1958) był jednym z najpopularniejszych polskich aktorów dwudziestolecia międzywojennego. Rozgłos przyniosły mu role komediowych amantów w spektaklach teatralnych oraz występy w licznych warszawskich teatrzykach i rewiach. Zagrał salonowych uwodzicieli w tak znanych filmach jak "Ada, to nie wypada", "Jadzia" czy "Zapomniana melodia", jako piosenkarz wylansował wiele przebojów. W roku 1939 uczestniczył w kampanii wrześniowej, potem walczył jako oficer polskich sił zbrojnych na Zachodzie, m.in. został ranny pod Monte Cassino. W roku 1946 wrócił do Polski, znowu zaczął występować w teatrze.
O aktorstwie Aleksandra Żabczyńskiego w czasie pokoju napisano sporo. O czasach wojny i socjalistycznego powojnia czasami mówił i pisał sam, niewiele i wyjątkowo powściągliwie – co nie powinno dziwić. Korzystając z niepublikowanych dotąd dokumentów, Ryszard Wolański szczegółowo opisuje całe jego życie."

Źródło: http://www.empik.com


 Wydarzenia:

Warszawski Iluzjon jak zwykle nie zawodzi. W marcu, z okazji 100. rocznicy urodzin Jadwigi Andrzejewskiej, zobaczyć można aż 7 filmów z udziałem aktorki. Cykl zaczął się 11.03, ale  większość będzie powtarzana (spóźnialskich odsyłam na stronę kina). Wśród planowanych tytułów znajdują się: "Dziewczęta z Nowolipek" (1937), "Wyrok życia"(1933), "Moi rodzice rozwodzą się"(1938), "Wacuś"(1935), "Wielka droga"(1946), "Dorożkarz nr 13"(1937), "Zapomniana melodia"(1938). 

Więcej info: http://www.iluzjon.fn.org.pl/

Jeśli jesteście fanami kina lat 60 - 70 polecam cykl "Mistrzowie kina - Claude Chabrol"

Więcej info: http://www.iluzjon.fn.org.pl/

Kalinowe Serce - to miejsce zasługuje na oddzielny wpis. Tymczasem dzielę się z Wami najbliższym, ciekawym wydarzeniem, które niebawem się tam odbędzie:
 

"Judy" - spektakl muzyczny oparty na życiu legendarnej aktorki Judy Garland. Akcja rozgrywa się w 1969 roku, na chwilę przed ostatnim wyjściem na scenę - 3 tyg później aktorka umiera. 

premiera:26/27.03.2015 r. Kalinowe Serce w Warszawie
 
 
Wątek poboczny:

Niestety nie udało mi się wybrać do Iluzjonu na wszystkie filmy z cyklu "Z miłości do kina". Ta wymówka powinna starczyć - 14.03 obroniłam się w Wyższej Szkole Artystycznej na 5! Tak byłam pochłonięta przygotowaniami, że zupełnie odłożyłam na bok wszelkie przyjemności. Jednocześnie chciałam zapowiedzieć, że niebawem pojawi się wpis o mojej pracy, ponieważ nawiązuje ona do okresu Art Deco.

Do zobaczenia!


3 marca 2015

" Z MIŁOŚCI DO KINA" w Iluzjonie! / Rach ciachowy cykl filmowy "Jadzia" (1936)



Reklama w gazecie promująca film 
Źródło: http://www.nitrofilm.pl/public/media/jadzia-reklama.jpg

      Wracamy z cyklem filmowym. Nie ustaliłam jeszcze czy tematyka wpisów będzie uporządkowana tematycznie i czasowo. Biorąc pod uwagę, że ostatnio widziałam ogrom filmów, których recenzję chciałabym napisać, nie będę się tym zbytnio przejmować. Myślę, że z czasem jakiś tam system się wyklaruje ;). Dziś wychodzę z założenia, że póki moje wrażenia są świeże, chcę się nimi z wami podzielić.
      W połowie grudnia Warszawskie kino Iluzjon rozpoczęło cykl " Z MIŁOŚCI DO KINA", aby zaprezentować przedwojenne ekranizacje zrekonstruowane na przestrzeni ostatnich pięciu lat! Niestety przegapiłam jakieś sześć pozycji ponieważ dowiedziałam się o nim dopiero w lutym. W tym miesiącu wśród wyświetlanych filmów znalazły się:

"Jadzia",
"ABC miłości" (recenzowane już na blogu),
"Sportowiec mimo woli".

 Kino zapowiada, że odnowionych filmów jest kilkanaście, ale żeby podgrzać atmosferę tytuły będą publikowane na bieżąco. Koniec planowany jest w kwietniu, więc mam nadzieję, że zobaczę jeszcze kilka ciekawych pozycji. Osoby, które podobnie jak ja się zagapiły, mogą straty nadrobić śledząc program telewizyjny Kino Polska, gdzie obecnie puszczają filmy grane w Iluzjonie podczas cyklu.
      Czytając zapowiedzi byłam bardzo ciekawa jak dużo materiału udało się odzyskać, ponieważ na liście odnowionych filmów była wspomniana wcześniej "Jadzia" (1936). Widziałam ją już wielokrotnie i przyznam, że wzbudza we mnie pozytywne emocje oraz wspomnienia. Był to jeden z pierwszych klasyków, który obejrzałam jako świadomy miłośnik kultury przedwojennej. Okazało się, że po zestawieniu ze sobą sześciu kopii "Jadzi" udało się zrekonstruować aż 13 minut filmu, które zawierało kluczową scenę. Wiele osób nie lubi kina przedwojennego właśnie przez ich zły stan i wcale mnie to nie dziwi. Sama przyznaję, że w moim przypadku też zdarzały się filmy ciężkie do przebrnięcia przez słabe udźwiękowienie bądź poucinane sceny, których brak wprawiał mnie w dezorientację. Tym bardziej cieszę się, że takie instytucje jak Filmoteka Narodowa we współpracy z  Nitrofilmem nie pozwalają na dalsze niszczenie taśm, przedłużają ich żywot i dają powód do radości takim zapaleńcom jak ja.
      Wracając do "Jadzi" w wersji zrekonstruowanej, chciałam już na początku polecić ją każdemu, kto dopiero zaczyna poznawać przedwojenne kino. Jest to film bardzo przyjemny, bez "wyrwanych" całych scen, taki, który faktycznie może się spodobać (nawet tym sceptycznie nastawionym). W rolach głównych występują: wielka gwiazda srebrnego ekranu - Jadwiga Smosarska (tytułowa bohaterka) oraz Aleksander Żabczyński ( Jan Oksza, amant). Drugoplanową postać, matki Jana Okszy gra Mieczysława Ćwiklińska. W swoich czasach uznana aktorka teatralna, która dość w późnym wieku, bo mając 54 lata zagrała w pierwszym filmie . Z powodzeniem odgrywała głównie role hrabin, starszych pań z wyższych sfer, wykorzystując swój talent komediowy (nie inaczej było w "Jadzi').

Od lewej: Michał Znicz, Mieczysława Ćwiklińska oraz 
Aleksander Żabczyński 
źródło: http://www.akademiapolskiegofilmu.pl/pl/historia-polskiego-filmu/filmy/jadzia/3


      Film pokazuje konflikt dwóch rodzin (Malicz i Oksza), prowadzących sklepy ze sprzętem sportowym z naczelnym produktem - rakietami tenisowymi. Znana mistrzyni tenisa - Jadwiga Jędruszewska robi reklamę firmie Malicz używając ich rakiet i odbierając klientów konkurencyjnej firmie. Młody i przystojny syn właścicielki firmy Oksza (Aleksander Żabczyński) postanawia uwieść tenisistkę, aby namówić ją na grę rakietą swojego wyrobu. W ośrodku treningowym, pod pokojem sportsmenki poznaje dziewczynę, którą uznaje za swoją "ofiarę". Nie wie jednak, że nie jest to Jędruszewska, a Jadzia Maliczówna, która przyniosła nową rakietę swojej klientce. Konsekwencją tej pomyłki jest seria zdarzeń przesiąkniętych gierkami, kłamstwami oraz silnymi uczuciami.
      Podsumowując "Jadzia" jest jednym z moich ulubionych, przedwojennym filmów, który mogę obejrzeć o każdej porze dnia i nocy. Ujmuje swą prostotą i nienachalnym urokiem, który bardzo do mnie przemawia. Ślad po sobie zostawiła również piosenka przewodnia wykonywana przez Aleksandra Żabczyńskiego, która często siedzi mi z tyłu głowy i zachęca do nucenia.


Plakat promujący film: Jadwiga Smosarska,
Aleksander Żabczyński
Źródło: http://www.oldposter.eu/



 Do zobaczenia!

16 lutego 2015

Rach ciachowy cykl filmowy: "W każdą środę" (1966)

      

     
       Pierwszy wpis, po dłuższej przerwie traktuję jak rozgrzewkę, dlatego dziś będzie łatwo, szybko i przyjemnie. Zaczynamy, a raczej kontynuujemy rach ciachowy cykl filmowy.
      Jednak zanim przejdę do recenzji chciałam napisać o podziale jaki stosuję względem filmów z okresu lat 50-60tych. Mianowicie dzielę je na filmy, które są zwyczajnie dobrym kinem oraz filmy średnie i fatalne, których było wówczas BARDZO dużo, ale warto je obejrzeć ze względów kostiumowych bądź estetycznych. Od kilku lat buduję listę filmów do obejrzenia, z której sukcesywnie staram się wykreślać kolejne pozycje. Jej zawartość jest wynikiem kompletnego przypadku, ale idąc moim tokiem myślenia, każdy stary film jest wart obejrzenia. Czasami bywa on zgubny w skutkach, ale najczęściej dzięki tej metodzie udaje mi się znaleźć perełki, na które nie wpadłabym sugerując się nazwiskiem danego reżysera czy aktora.

     Dziś pod lupę biorę film z 1966 roku, w polskim tłumaczeniu "W każdą środę". Jest to adaptacja Broadwayowskiej sztuki Muriel Resnik i Juliusa J. Epsteina granej w latach 1964 - 1966.
W rolach głównych grają: Jane Fonda, Jason Robards, Dean Jones.

" Młoda Fonda? Czemu nie? Jeszcze jej nie widziałam. ". 

 Jane Fonda

      Akcja kręci się wokół tematu zdrady małżeńskiej oraz kuriozalnych wydarzeń, które następują, gdy się chce ową zdradę zataić. Niby nic odkrywczego, ale pole do manewru jest. Po przeczytaniu krótkiego opisu, z lekką rezerwą i dość niskimi oczekiwaniami przystąpiłam do oglądania filmu. Jak się szybko okazało moje wątpliwości były częściowo bezpodstawne. Dlaczego częściowo? Jane Fonda całkowicie mnie oczarowała swoim talentem komediowym oraz urokiem osobistym. Wielkim zaskoczeniem była naturalność i lekkość z jaką potrafi zwyczajną czynność, czy sytuację przerodzić w coś zabawnego. Jej sposób gry z pewnością wyróżnia się na tle wielu "komediowych" aktorek okresu lat 60-tych, których talent kończył się na wyglądzie ( wcześniej wspomniane filmy, warte obejrzenia jedynie dla wrażeń wizualnych) . Główna postać jest zdecydowanie najmocniejszą stroną amerykańskiej produkcji. Zdarzenia, które przytrafiają się bohaterce nie są zaskakujące, ale dzięki jej obecności potrafią bawić. Film niewiele wykroczył poza moje średnie oczekiwania, ale spełnił swoje zadanie - umilił wolny czas.         
      "W każdą środę" jest lekką, prostą, zabawną komedią z małym wątkiem romantycznym. Zalicza się do filmów, które obejrzałabym drugi raz i bez obciachu poleciła znajomym. 

Tutaj powinien nastąpić koniec, ale nie mogłabym nie wspomnieć o dodatkowej kwestii - kostiumy.  Pojawiło się kilka strojów, które sprawiły, że serce mi zabiło szybciej, a w wypełnionej po brzegi szafie dojrzałam nagle więcej miejsca. Niestety znalezienie zdjęć z filmu graniczy z cudem, a screenshoty wychodzą okropnej jakości. Udało mi się wychwycić jeden strój:



Spódnica w obłędną, żółtą, szkocką kratę - choruję teraz na taką!
Ciekawym (niestety mało widocznym) dodatkiem, była wpięta 
w spódnicę, wielka agrafka.







Do zobaczenia! :)

9 lutego 2015

Powrót?

Witam po długiej przerwie! Pewnie nieliczne osoby, które kiedyś odwiedzały mojego bloga pomyślały, że zawiesiłam pisanie już na dobre. Przyznaję, że byłam podobnego zdania i sama siebie zaskoczyłam decyzją o przywróceniu go do życia. Przez jakiś czas zapomniałam nawet o jego istnieniu! Dziś przeglądając moje stare wpisy dochodzę do wniosku, że mam do niego sentyment.

Nigdy nie prowadziłam bloga z myślą o szerokiej grupie odbiorców. W zasadzie jest to coś, co powstało dla mnie z dopuszczeniem osób trzecich. Zawsze istniała mała chęć podzielenia się tym co buduje mój świat tęsknot, marzeń i inspiracji, ale na pierwszym miejscu jest to przechowalnia, do której zawszę mogę zajrzeć.
Jeśli ktoś tu trafi i uzna zawartość za coś interesującego czy wzbogacającego to dobrze. Jeśli ktoś tu trafi i uzna zawartość za nic nie wnoszący, bezużyteczny śmieć to też dobrze. Z takim założeniem będę sobie tutaj poczynać.

Tematyka pozostaje niezmienna. Będzie mniej chaotycznie i mam nadzieję, że systematycznie.
Do zobaczenia!

Macham do was! :)